Mogło być tak dobrze powiedziałeś jednak jedno słowo za dużo Wszystko szło tak dobrze, mówiłeś mi per bracie byłeś najlepszym ziomkiem, zawsze razem w tym temacie wpływały nam pieniądze dość lekko w automacie było lux, było, mądrzyło kolędniczo raczej nikt nie lał tu za kołnierz i z koprem się nie szczypał bliźniaczki te cudowne, miłość naszego życia ciekawe czy
Sklep Książki Literatura obyczajowa Literatura obyczajowa Jedno słowo za dużo (okładka miękka, Wszystkie formaty i wydania (3): Cena: Oferta : 19,99 zł Opis Opis Będę cię kochać aż do końca świata... Mary, codziennie od siedmiu lat – tuż po skończeniu pracy i aż do późnego wieczora – stoi przed jedną z londyńskich stacji kolejowych, trzymając w ręku napis: Wróć do mnie, Jim. Pracuje w supermarkecie, jest także wolontariuszką w lokalnym kryzysowym Telefonie Zaufania. Podczas jednego z dyżurów odbiera, jak jej się zdaje, telefon od swojego Jima. Czy to rzeczywiście on, czy może Mary całkiem traci rozum? Poznali się trzynaście lat wcześniej. Ona śliczna, choć nieśmiała, on bogaty i zabójczo przystojny, para jak z obrazka i historia (z pozoru) jak z romansu. Mary dzięki ukochanemu nabiera pewności siebie, spełnia swoje marzenie o byciu artystką – szyje i haftuje niezwykłe mapy, on podkreśla, że Mary jest jego ratunkiem i ostoją. Jednak po paru latach na ich związku pojawiają się rysy z powodu chronicznej depresji Jima. Kiedy Mary w końcu nie wytrzymuje napięcia i wybucha, Jim znika bez śladu. Od tamtej pory codziennie czeka na niego na dworcu, jakby chciała samej sobie udowodnić, że mimo wszystko wciąż jest jego opoką, i że on musi kiedyś do niej wrócić… Powyższy opis pochodzi od wydawcy. Dane szczegółowe Dane szczegółowe ID produktu: 1269139339 Tytuł: Jedno słowo za dużo Tytuł oryginalny: Ends of The Earth Autor: Greaves Abbie Tłumaczenie: Bieńkowska Katarzyna Wydawnictwo: Wydawnictwo MUZA Język wydania: polski Język oryginału: angielski Liczba stron: 384 Numer wydania: I Data premiery: 2021-06-30 Rok wydania: 2021 Forma: książka Wymiary produktu [mm]: 32 x 137 x 208 Indeks: 38701856 Recenzje Recenzje Dostawa i płatność Dostawa i płatność Prezentowane dane dotyczą zamówień dostarczanych i sprzedawanych przez empik. Inne z tego wydawnictwa Najczęściej kupowane
JEDNO SŁOWO ZA DUŻO ABBIE GREAVES • Książka ☝ Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! • Oferta 13704764541 Właśnie dlatego do przypomnienia tego pierwszego konfliktu, który wyłonił z "Solidarności" obozy, ugrupowania i partie niezależnie od politologicznych analiz, wybraliśmy świadectwa. Przed tygodniem o swoim udziale w tamtym konflikcie opowiadał Roman Graczyk, a o dystansie wobec lęków i lojalności rządzących wtedy Polską mówił Andrzej Werner. Dziś kolejna para świadectw. O wojnie na górze, jej źródłach, uczestnikach i najważniejszych instytucjach, a także o własnym w niej udziale lub próbach zachowania dystansu wobec najbardziej brutalnych namiętności opowiadają Jerzy Sosnowski i Tomasz Jastrun. Gromadzone przez nas świadectwa przypominają trochę "Hańbę domową", książkę, w której Jacek Trznadel próbował uchwycić istotę inteligenckich zaangażowań epoki stalinizmu. Są oczywiście pastiszem "Hańby domowej" w tym samym stopniu, w jakim inteligenckie zaangażowania lat 90. były pastiszem zaangażowań stalinowskich. Bo stalinizm był na poważnie, a w wojnie na górze najboleśniejszymi represjami były wypowiadane publicznie obraźliwe insynuacje, odmowy podania ręki, towarzyskie skandale. Przemoc była symboliczna, ale i tak zmieniła uczestników tamtych sporów, nieraz czyniąc ich nieodwracalnie niezdolnymi do uczestnictwa w normalnej demokratycznej polityce. p Cezary Michalski: Kiedy pan zanurkował w wojnę na górze? I dlaczego po stronie Tadeusza Mazowieckiego, Unii Demokratycznej, "Gazety Wyborczej", ostatecznie jako jej publicysta?Jerzy Sosnowski*: Moje "zanurkowanie" było dość przypadkowe i zupełnie niepolityczne. Swój pierwszy w życiu tekst publicystyczny opublikowałem na łamach "Gazety Wyborczej" w 1991 roku, czyli blisko rok po zabraniu jej znaczka "Solidarności", kiedy pierwsza fala emocji związanych z wojną na górze już się przetoczyła. Miałem wtedy swój prywatny kłopot z Kościołem: byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, potem w połowie lat 80. z powodów osobistych pokłóciłem się z Panem Bogiem i przestałem chodzić do Kościoła. Ale gdzieś właśnie po 1989 roku jakoś się już z Szefem ułożyłem. Chciałem wrócić do tego Kościoła, ale zauważyłem, że coś się w nim zmieniło. Na czym polegała ta zmiana? Chrześcijaństwo w wydaniu katolickim, takie, w jakim się wychowałem w latach 70. i na początku lat 80., było wezwaniem do wolności, oczywiście na gruncie pewnej aksjologii i… wdzięczności (nazywanej wiarą). Taki rdzeń pozwalał się orientować w otwartej przestrzeni, wobec rozmaitych wyborów. Chrześcijaństwo było rozumiane bardzo szeroko, jako to wszystko, co zagospodarowujemy, interpretujemy, wychodząc od wiary, w naszych życiowych wędrówkach. Natomiast model antropologiczno-społeczny, który zobaczyłem po paru zaledwie latach przerwy, był modelem warownego, umocnionego obozu o bardzo wąsko zakreślonych granicach, które miały izolować przed wrogiem lub pozwalać go atakować... W dodatku te granice były zakreślane wedle mało religijnych kryteriów: politycznych, ideologicznych... Ja, naczytawszy się rozmaitych młodopolskich heretyków - bo żeby było śmieszniej jako uniwersytecki polonista zajmowałem się wtedy Młodą Polską - rozumiałem Boga jako wezwanie do wolności. I napisałem, że w polskim Kościele lat 90. sacrum zostało wyparte przez "ordnung", taka była moja prowokacyjna teza. Ten mój pierwszy tekst traktujący o bardzo osobistym przeżyciu najpierw pokazałem paru znajomym na zasadzie ciekawostki. Powiedzieli mi, że sami widzą to podobnie. Więc zaniosłem go do "Wyborczej", w której pracowało wielu moich kolegów. Ja chciałbym bardzo mocno, chyba po raz pierwszy publicznie, powiedzieć, że wbrew opinii o ówczesnym radykalizmie "Wyborczej" w tego typu sporach redakcja bardzo złagodziła mój tekst. Na przykład tytuł, bo ja pryncypialnie chciałem, żeby brzmiał: "Kościół bez Boga?". Zmieniono mi go na "Kościół zamknięty?", co było wersją soft. Spór pseudonimowany jako "konflikt pomiędzy Kościołem zamkniętym i Kościołem otwartym" trwał już wtedy od jakiegoś czasu i niestety pokrywał się z politycznymi podziałami wojny na górze. To zresztą żadne zaskoczenie, że w katolickim kraju jedni katolicy popierają Wałęsę, Wyborczą Akcję Katolicką, ZChN, różne rodzaje prawicy, a inni Tadeusza Mazowieckiego, Unię Demokratyczną... Ale w tej sytuacji pana subtelne wątpliwości zasilane przez katolicki modernizm muszą być czytane o wiele prościej. I były. Pamiętam, jak po pewnym czasie zaczęło mnie bawić, że co chwila w "Niedzieli" znajdowałem atak na "antykatolickiego publicystę Jerzego Sosnowskiego". A z drugiej strony wcale mi nie było do śmiechu, kiedy w prywatnej rozmowie pewien bliski mi wcześniej ksiądz nakrzyczał na mnie, że jestem młodzieńcem opętanym przez szatana, skoro publikuję u Michnika. Ale mamy rok 1991, wszystko jest świeże. Dzisiaj, kiedy z rzadka Jerzy Robert Nowak napisze coś na mój temat, wzruszam ramionami, bo to jest doskonale przewidywalne i niewiele mnie obchodzi. Wtedy to szokowało, po inteligenckiej sielance lat 80.? Szokowały formy, ale bardziej szokowało coś zupełnie innego: przeoczenie przez drugą stronę, że po naszej też są katolicy; że chcą dyskutować o Kościele z wewnętrznej perspektywy. Ja naprawdę nie byłem wrogiem katolicyzmu. I nikt wokół mnie. To zresztą może tłumaczy, dlaczego, jeśli chodzi o tak zwaną lewicowo-liberalną stronę sporu, wszyscy najważniejsi harcownicy tamtych czasów dzisiaj przycichli. Roman Graczyk w ogóle zajął się czymś innym, ja też już nie pyskuję tak strasznie. Bo co się stało? Otóż pojawiła się Kinga Dunin i pyta: dlaczego przerwałeś walkę z Kościołem o modernizację i liberalizację Polski? Podczas gdy ja wcale nie walczyłem z Kościołem, ale raczej próbowałem toczyć spór o kształt Kościoła pomiędzy czymś, co byłoby bardziej liberalnym, bardziej otwartym katolicyzmem, a czymś, co wówczas uważałem, zgodnie z trafną zresztą złośliwością Grossa, za "Kościół katoendecki", którego ja wówczas wcale nie uważałem za jedyny możliwy. A dzisiaj pan uważa? Także nie. Przecież znalazłem sobie miejsce w środowisku "Więzi". Ale mówię o tym wszystkim, żeby nie mylić tamtego sporu z innym, choć pozornie podobnym, jaki toczy się dzisiaj między Kościołem a ludźmi, którzy nie są katolikami, nie ustawiają tego sporu tak jak my, o kształt Kościoła, ale którzy chcą po prostu ograniczyć wpływ katolicyzmu na polskość, bo uważają ten wpływ za niedobry. Ale ja z taką tezą wtedy nie występowałem. Nie jest pan zatem ateuszem w służbie szatana, ale staje się publicystą "Gazety Wyborczej" regularnie i wyraziście zabierającym głos w sporach polityczno-kulturowych, najbardziej zresztą dla inteligenckiej wojny symptomatycznych. Mam wrażenie, że byłem wtedy niestety reaktywny: pisałem o tym, co mnie denerwowało, nie o tym, jak to powinno wyglądać. Poza tym ten mój pierwszy tekst wystylizowałbym pewnie dzisiaj bardziej w duchu "polityki miłości" (śmiech). Lepiej też rozumiem teraz powody niepokoju drugiej strony. Ale na początku lat 90. nie było Dawkinsa, nie było całej tej fali nowego ateizmu, nie było sprawy Buttiglionego… Ale podejrzewano się wzjemnie o chęć wykorzystania wszystkiego w polityce. Jako że "Wyborcza" ma Arkę Noego, prawica dochodzi do wniosku, że Jerzy Sosnowski wypowiada swoje wątpliwości wyłącznie po to, żeby Michnik wybrał swoich biskupów i przejął Kościół. Jesteśmy w dodatku świeżo po PRL i nikt do końca nie wie, jak bardzo sam jest silny, a jak silni są jego przeciwnicy. Pojawiają się też sojusze zupełnie niechciane. Gdy pokazano mi artykuł w "Nie", który zaczynał się od stwierdzenia: "publicysta »GW« Jerzy Sosnowski, zazwyczaj tak rozsądny…" (dalej było: "…napisał coś głupiego"), to szlag mnie trafił, ponieważ ja zupełnie nie po chrześcijańsku uważam Urbana za bete noir, za przykład czystego nihilizmu, z którym mi nigdy nie było po drodze. Ani dzisiaj, ani wtedy. Ale z drugiej strony przez cały czas oddziałuje na mnie i jakoś utwierdza w poglądach reakcja katolików tradycjonalnych na to, co pisałem. Bo jeżeli ja byłem wtedy młodzieńcem opętanym przez szatana, to, z całym szacunkiem dla niej, kim jest Kinga Dunin? Oni dzisiaj nawet nie potrafią porządnie nazwać jej stanowiska, bo dziesięć lat wcześniej słownik im się wyczerpał, mogą tylko powtarzać inwektywy. Tutaj muszę zresztą powiedzieć o moim tekście granicznym, o którym dzisiaj myślę, że zamiast go pisać, należało usiąść w kąciku i poczekać, aż mi złość przejdzie. Zostałem zaproszony przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy na dyskusję na temat zapisu o ochronie chrześcijańskich wartości w preambule do Ustawy o radiofonii i telewizji. Kiedy przed zgromadzonymi wspomniałem nazwisko ks. prof. Tischnera, to zobaczyłem coś, co Orwell nazywa seansem nienawiści. Publiczność gwiżdże, krzyczy, a jakiś starszy pan wrzeszczy: "Zdrajca, na latarnię z nim!". Ja nie wiem, czy chodzi o Tischnera, czy o mnie, ale czuję się nieswojo. Kiedy Juliusz Braun, który też brał udział w tej dyskusji, usłyszał "na latarnię z nim", to wyszedł. A obecny tam Marek Jurek wstaje i mówi: "Tak wygląda ich tolerancja, jak my mówimy, co myślimy, to nas się nie słucha". Mówił tak, jakby nie słyszał krzyków własnej strony! Ja wróciłem po tym wszystkim do domu i machnąłem tekst o "wojnie na wyniszczenie", z określeniami może emocjonalnie usprawiedliwionymi, bo człowiek tak potraktowany ma prawo zareagować gwałtownie, ale może niekoniecznie na łamach prasy. W odpowiedzi Rafał Ziemkiewicz zrobił ze mnie jakiegoś uczestnika krucjaty antychrześcijańskiej, który zapowiada, że zamierza wyniszczać Kościół. Mam wrażenie, że to działało na zasadzie prymitywnej kłótni małżeńskiej, kiedy mąż mówi coś nieprzyjemnego, ale jeszcze nie sugeruje, że żona jest kretynką. Tyle że mówi o jedno słowo za dużo, ona słyszy o dwa słowa za dużo i odpowiada o trzy za dużo. A po chwili wyzywają się już od dziwek i alfonsów. Pamiętam też moment, kiedy zorientowałem się, że margines swobody w moim "obozie" jest bardzo wąski. We wspomnianym już przeze mnie artykule po spotkaniu w Katolickim Stowarzyszeniu Dziennikarzy, widząc przecież, że piszę tekst niebywale ostry, napomknąłem w jednym zdaniu dla równowagi, iż Marek Jurek, kiedy nie rozmawia się z nim na tematy polityczne, jest niezwykle uroczym facetem. Bo ja go odprowadziłem po tym spotkaniu do Sejmu, padało, a ja miałem parasol. I bardzośmy sobie miło rozmawiali, zaczęliśmy porównywać rozmaite gatunki piwa... Wtrąciłem więc do tekstu to zdanie, po czym ze zdumieniem odkryłem list do redakcji pewnej bardzo znanej osoby, która za to jedno zdanie określiła mnie mianem paputczyka Kościoła. O przeciwniku nic życzliwego - taka się rysowała zasada. Kiedy to wszystko do pana dotrze? Po roku czy dwóch zaczynam wyhamowywać. Początkowo w takim poczuciu, że wszystko, co miałem do napisania w tej sprawie, już napisałem. Wtedy prawie przestaję publikować teksty w dziale opinii "Gazety Wyborczej", a zaczynam pisać do działu kultury. Choć czasami moja współpraca z gazetą wygląda tak, że mnie Adam zaprasza i inspiruje do jakiegoś tekstu… To robi każdy redaktor naczelny, w każdej gazecie. Tylko że ja w pewnej chwili zacząłem łapać Adama na tym, że on inspiruje mnie do pisania tekstów, które są straszliwie przewidywalne. Pamiętam, jak kiedyś zaproponował mi, żeby porównać język Urbanowego "Nie" z "Gazetą Polską". No zgadnij koteczku, co miało z tego wyniknąć? I mnie to zaczęło nudzić trochę, wolałem publikować mniej oczywiste teksty w dziale kultury, ale to także okazało się nieproste. Pisze pan wtedy recenzje z czasopism, czasem prawicowych lub o prawicowość podejrzewanych. To nie były donosy na dziarskich chłopców, którzy ostrzą noże, ale uczciwe analizy, nawet jeśli polemiczne. Zaczęło być dla mnie niepokojące, że po każdym moim tekście na temat związany z grubsza rzecz biorąc, ze środowiskiem "brulionu" w redakcji wyrażano, tak to nazwijmy, dezaprobatę. I zacząłem w pewnej chwili się zastanawiać - a ja nie jestem wcale homo politicus - czy ostatecznie nie chodzi tutaj jednak o rząd dusz… Toteż w pewnej chwili się z "Wyborczą" rozstałem, zresztą nie ze swojej inicjatywy, po prostu zabrano mi ten felieton, stwierdzono, że ja jednak niewłaściwe pisma omawiam i moje wybory estetyczne są nie do przyjęcia, więc się trochę obraziłem. Ale prawdziwym przełomem była dla mnie dopiero afera Rywina. A dokładnie zeznania Michnika przed komisją. Jakie momenty tych zeznań, bo różne osoby na bardzo różne rzeczy zwracały uwagę. Ja wcześniej traktowałem zdarzające się Michnikowi wyczyny - że ogłaszał Czesława Kiszczaka człowiekiem honoru (z czego się zresztą wycofał), a to mówił "odpieprzcie się od generała", a to przyjaźnił się z Urbanem - jako sprawy akcydentalne, niezwiązane z jego propozycją ideową. Sam zresztą mam na swoim koncie tekst, w którym próbowałem opisać, jak sobie wyobrażam warunki brzegowe sojuszu Unii Wolności, na którą wtedy głosowałem, z SdRP, jeśli miałbym go zaakceptować. Pisałem tak: "Chłopcy, możemy razem konstruować nowoczesne państwo, pod warunkiem że nie będziemy ukrywać przed sobą, że PRL była draństwem, ze stanem wojennym na czele". Zresztą właśnie po tym artykule Urban napisał, że taki rozsądny publicysta, a tutaj coś brzydkiego mu się zdarzyło. Natomiast w czasie tych zeznań przed rywinowską komisją dotarło do mnie nagle, że to nie jest jedynie promocja sympatycznego projektu liberalno-demokratycznego państwa, któremu towarzyszą jakieś wpadki Adama Michnika, że to jest niestety sprzedaż wiązana. I wtedy uświadomiłem też sobie coś, co do tej pory uważam za ważny składnik mojego myślenia o Polsce, o świecie. Mianowicie, że należy bardzo precyzyjnie rozróżniać, czy mówimy o moralności, czy mówimy o prawie. Na ten temat napisałem inny ważny dla mnie tekst "Wolność za darmo" w 2002 roku, też do "Wyborczej", po którym z kolei usłyszałem, że jestem faszystą. "Wyborcza" wtedy zaproponowała, żebym się po dłuższej przerwie odezwał na jej łamach. Ja akurat myślałem o rozliczeniu ze swoją publicystyką lat 90. i pomyślałem, czemu nie. No i to był dla nich straszliwy kłopot, oni trzymali ten tekst chyba trzy miesiące. Decyzja o publikacji jednak dobrze o nich świadczy. Przedstawiał pan podstawowe wątpliwości co do linii gazety, a jednocześnie był pan znany jej czytelnikom. Trudno było pana ustawić jako oszołoma. Owszem, jestem im wdzięczny, że zdecydowali się na rozpoczęcie tamtej dyskusji. Tyle że wielu polemistów, których znam prywatnie i uważam za inteligentnych, dziwnie nie zrozumiało, o czym jest mój tekst. Jeśli Witek Bereś, którego mam za człowieka niezwykle błyskotliwego, zaczyna mi wmawiać, że mój tekst mówi o mojej niechęci do młodzieży, to ja zastanawiam się, czego on się napalił, i jest to najżyczliwsza dla niego hipoteza, na jaką mnie stać. Bo kiedy ja przedstawiłem paktowanie z Urbanem, z jego nihilizmem, jako przekroczenie pewnej granicy, to co to ma wspólnego z młodzieżą, z wrażliwością na pop- kulturę itp.? I znowu, tak jak w moim pierwszym tekście z 1991 roku wcale nie chodziło o niszczenie Kościoła, tak również ten tekst z 2002 roku nie znaczył przecież, że zostałem entuzjastą faszyzmu i zamordyzmu, tylko że według mnie jest błędem jednoczesne domaganie się jak największej przestrzeni wolności w sensie prawnym i równoczesne sugerowanie, że nie warto konstruować jakiegoś najbardziej pożądanego modelu zachowań moralno-społecznych. Moim ideałem byłoby maksymalne poszerzenie wolności prawnej, tzw. negatywnej, przy jednoczesnej pracy, żeby na gruncie polskiej kultury, oczywiście o wielu tradycjach, skonstruować niepisaną odpowiedź na pytanie: co warto? Jak u św. Pawła, że wszystko wolno, ale nie wszystko warto. Na przykład: ja nie jestem za całkowitą delegalizacją aborcji, bo żyjemy w świecie, w którym na ten temat nie ma niestety jednej opinii, więc nie można jej odcisnąć w represyjnym prawie. Natomiast uważam, że cała praca powinna iść w kierunku uświadomienia ludziom, że aborcja pozostaje moralnym złem (choć bywają w życiu sytuacje tragiczne). Moja polemika z Michnikiem dotyczyła tego, żeby zacząć rozmawiać o wartościach, ponieważ tu się rozpędziliśmy. Bo czym innym jest powiedzenie, że nie zgadzamy się na cenzurę, a zatem "Nie" Urbana ma prawo się ukazywać, a zupełnie czym innym uznanie Urbana za partnera do rozmowy i dostrzeganie cenzury w opinii, że jak ktoś "Nie" Urbana bierze do ręki, to się kąpie w szambie. I za to nazywano faszystą? Przecież to klasyczny liberalizm z nieco konserwatywnym odcieniem... To nawet pozostało jako cień na moim wizerunku do teraz. W zeszłym tygodniu odpowiadałem internautce, która napisała zresztą miły list w rodzaju: odkryłam ze zdziwieniem, że się z panem zgadzam i że ma pan poczucie humoru, bo przecież po tym artykule, co pan go zamieścił wtedy w "Wyborczej", miałam pana za fundamentalistę, zacietrzewionego fanatyka itp. Ludzie zwrócili uwagę nie na to, co dla mnie było istotne, co było dla mnie novum, że mówienie o wartościach nie musi wiązać się z przymusem prawnym, tylko zrozumieli to tak, jakbym zgłaszał postulat polityczny, a nie etyczny. Zresztą nie bez winy prawej strony moim zdaniem, która też tego nie rozróżnia. Bo o ile tamten mój artykuł był związany właśnie z takim przypomnieniem, że nie musimy majstrować w systemie prawnym, żeby móc wyraźniej mówić o wartościach, to bardzo szybko, wręcz dydaktycznie przejrzyście, władza PiS pokazała mi, że druga strona popełnia ten sam grzech w przeciwną stronę. To znaczy o ile środowisko tzw. lewicowo-liberalne domaga się, żeby nie tylko uczynić nierepresyjnym prawo, ale także uczynić nierepresyjnym język, to prawa strona mówi: uczyńmy prawo represyjnym, bo to jest jedyny sposób, żeby można było w ogóle na poważnie mówić o wartościach. Ja zresztą, Bogu dziękować, nawet w okresie mojego największego wychylenia na prawo nigdy nie głosowałem na PiS, ale jestem trochę takim sierotą po PO - PiS, chociaż dzisiaj wydaje się, że mieliśmy nadzieje raczej groteskowe. Ja się na konserwatyzm żoliborski Jarosława Kaczyńskiego bardziej nabrałem. Naprawdę miałem nadzieję, że on ma potencjał, aby wojnę na górze zakończyć. Jednak kiedy natrafił na opór, zresztą trzeba powiedzieć uczciwie, solidny, to zamiast społeczny front wojny na górze przełamać, po prostu zagospodarował jedną stronę, jej resentymenty. Jak to sam dzisiaj z coraz większą satysfakcją mówi - stanął po stronie moherów. Sprowokował mnie pan teraz do wygłoszenia czegoś w rodzaju autoreklamy, ponieważ mam wrażenie, że ze wszystkich tekstów, jakie opublikowałem w latach 90., o jednym myślę, że był głęboko trafny. I to bez obrazy, ale chodzi mi o recenzję z pańskiej książki "Powrót człowieka bez właściwości", ponieważ w tej mojej recenzji istotnym rozpoznaniem było przeświadczenie, że formacja młodej prawicy, którą pan wtedy reprezentował, odgrywa bezwiednie finał "Tanga" Sławomira Mrożka. Że skoro jest Artur (czyli buntująca się młoda prawicowa inteligencja) i jest Stomil (w tej roli "Gazeta Wyborcza"), to z całą pewnością będzie też Edek. A ja przecież nie mogłem przewidzieć, że zobaczę aż tak doskonałą ilustrację mojej tezy. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że będę obserwował sojusz PiS - Samoobrona - LPR. Oczywiście dziś ogłasza się sukces myśli politycznej Jarosława Kaczyńskiego, mianowicie Samoobrona i LPR zniknęły z parlamentu. One zniknęły, ale przecież kiedy się słucha, co mówi Jarosław Kaczyński w tej chwili, to widać, że wygnany wampir wstąpił w niego. I całkowicie odebrał mu ten jego "żoliborski konserwatyzm". On czasem sugeruje, że kiedy na początku lat 90. mówił rzeczy mądrzejsze, był za to karany usunięciem na polityczny margines. A gdy zaczął mówić rzeczy głupsze, ma oparcie w silnym i trwałym elektoracie. Toteż ja nie mówię, że Jarosław Kaczyński jest Edkiem, ale że on Edka obsługuje, bo wie, że Edek jest w Polsce bardzo silny. Edek, czyli cały zespół fobii, lęków, patologii i prostactwa (doprawdy nie mam na myśli braku wykształcenia), które być może "Gazeta Wyborcza" w okresie wojny na górze przejaskrawiała, ale której istnienia pan czy cała ta kontestująca "Gazetę Wyborczą" młoda prawica w ogóle nie brała pod uwagę. A ja to mówię trochę także z perspektywy własnego doświadczenia. Bo zaraz po tamtej publikacji w "Wyborczej" z 2002 roku zaczęto mnie zapraszać na przyjacielskie dyskusje do prawicowych środowisk, gdzie czasami czułem się naprawdę dość niewyraźnie, jak wilk, którego przemocą ubierają w owczą skórę i mówią: teraz już jesteś nasz. I zdarzało się, że słyszałem od nich formułowane w ich wewnętrznym języku tezy na temat polskości i jej wrogów oraz marzenia polityczne, których naprawdę wolałbym nie słyszeć i nie zapamiętać. Zapytam zatem o antysemityzm w Polsce i na polskiej prawicy. Co tu było prawdą, a co przejaskrawieniem? Lęki z kręgu "Wyborczej" były mi początkowo dosyć bliskie. W pewnej jednak chwili, właśnie gdzieś w okolicach 2002 roku, doszedłem do wniosku, że nawet jeśli są argumenty na rzecz tego, żeby się obawiać antysemityzmu w Polsce, to one bywają czasem używane w złej sprawie, więc dajmy sobie spokój… To jest banał, bo to już chyba oczywiste, że łatka antysemity była przylepiana ludziom kłopotliwym z zupełnie innych powodów. Na przykład Ryszard Legutko jest poza podejrzeniami, natomiast on też oberwał takim epitetem… W związku z tym zacząłem konsekwentnie mówić, żeby z tym nie przesadzać. I zdarzyło mi się, że w "Klubie Trójki" rozmawiałem z Beresiem i Burnetką o ich książce na temat księdza Musiała. Zacząłem w tym duchu, czy ten ksiądz Musiał aby trochę nie przesadzał. I rozmawiam z nimi, słyszę, że występuję w roli adwokata diabła, ale taka bywa rola dziennikarza w audycji, zresztą mam do Beresia pretensje za tamtą jego polemikę ze mną, więc chętnie się z nim ścinam. I jak to w radiu mam przed sobą ekran, na którym wysypują się maile. No po prostu guano. Po tej mojej kwestii, że chyba ksiądz Musiał przesadził z tym antysemityzmem, zaczynają pisać do mnie ludzie: śmielej tym Żydom dowalić redaktorze, dlaczego pan tak mało pisze o tym, że ohydni Żydzi za pieniądze podatników szkalują naród polski... To tyle, jeśli chodzi o moje doświadczenie z antysemityzmem polskim. Jego nie ma, póki nie powiesz, że go nie ma, bo wtedy on się odzywa i mówi triumfalnie: no właśnie, nie ma mnie, tylko Żydzi mogą mówić, że jestem. Ma pan na mnie haka w postaci tego "Tanga". Przyznaję, uważałem, że lęki przed Edkiem są przesadzone i używa się ich wyłącznie jako politycznego narzędzia. "Gazeta Wyborcza" po pierwsze niszczy centrum, spycha je w stronę Edka. A po drugie drażni się z Edkiem tam, gdzie można by go anestezjować, korumpować, uśpić - wszystko, byle nie symboliczna przemoc pod adresem "ciemnogrodu", jaka pojawiła się na początku lat 90. Ale właśnie dlatego problemem jest dla mnie przemiana, czy raczej realna polityczna aktualizacja, Jarosława Kaczyńskiego, który nagle zaczyna mówić, że nie wszystko w dawnym ustroju było złe, bo PRL słusznie ostrzegał nas przed tym, że Niemcy chcą nam zabrać Opolszczyznę. Ja nie twierdzę, że dzisiejsza siła Niemców i słabość Polaków nie jest ryzykiem, zresztą dla obu stron. Ale nigdy nie będę o tym mówił językiem Gomułki. Także konieczność słuchania - i to od Krasnodębskiego czy Dorna, a nie od jakichś bęcwałów - że Rydzyk przywrócił części Polaków poczucie obywatelskości, nauczył ich aktywności społecznej, kiedy on robi z nich resentymentalne zombi, sprawia, że gorzej mi dziś wychodzi bicie się w cudze piersi, bo ja tego wszystkiego nie przewidziałem. To ja się chętnie odwdzięczę taką oto uwagą, że jak myślę o sobie z lat 90., to ja rzeczywiście widziałem za pana plecami Edka, natomiast w ogóle nie patrzyłem, kto jest za moimi plecami. A tam były figury bardzo nieprzyjemne, które nie odgrywają może żywej roli w życiu politycznym, ale już w życiu społecznym chyba tak. Po pierwsze to był człowiek masowy, taki z pism Ortegi y Gasseta, ktoś, kto w ogóle ma wysypkę na mówienie o wartościach, ale nawet nie z powodu przywiązania do jakiejś ideologii, tylko jako konsument w najgorszym sensie tego słowa. I po drugie starzejące się sieroty po komunizmie, które zaczęły w pewnym momencie oprócz "Nie" kupować "Wyborczą", ufam, że wbrew intencji wielu jej redaktorów. p *Jerzy Sosnowski, ur. 1962, pisarz, publicysta, krytyk literacki i filmowy. W pierwszej połowie lat 90. współpracował z "Gazetą Wyborczą". Obecnie jest dziennikarzem TVP Kultura. Autor powieści i tomów opowiadań "Apokryf Agłai" (2001), "Wielościan" (2001), "Linia nocna" (2002), "Prąd zatokowy" (2003) oraz "Tak to ten" (2006). Opublikował także zbiory esejów: "Śmierć czarownicy! Szkice o literaturze i wątpieniu" (1993) oraz "Ach" (2005). W 2001 roku otrzymał nagrodę Fundacji Kościelskich. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencjęJedno słowo raniące nie ciało, ale serce. Ciało szybko się zregeneruje. Serce potrzebuje więcej czasu. Czasami zapomina, czasami nie. Jedno słowo może zmienić wiele. Jedno słowo za dużo może oddalić. Albo na chwilę albo bezpowrotnie. Wyciągniecie ręki na zgodę momentami parzy niczym dotknięcie rozgrzanego pieca.Jedno słowo za dużo – Abbie Greaves Abbie Greaves to znana autorka bestsellerowej powieści – Ciche dni. Dziś zaprezentuję jej najnowszą książkę – Jedno słowo za dużo. Do napisania tej powieści zainspirował ją chłopiec z Japonii, który nigdy nie widział, aby jego rodzice ze sobą rozmawiali. Autorka specjalizuje się w analizie trudnych relacji w rodzinie. Natomiast to piękne dzieło zadedykowała swoim rodzicom, jak pisze: ”Dla których cierpliwość do mnie jest mówiąc oględnie, inspirująca”. Główną bohaterką książki – Jedno słowo za dużo jest Mary O’Connor. Dziewczyna jest stałym bywalcem dworca Ealing Broadway w Londynie. Codziennie po zakończonej pracy przychodzi na dworzec, od siedmiu lat, trzymając w ręku tekturkę z napisem WRÓĆ DO DOMU, JIM, którą zawsze nosi przy sobie, w tylnej kieszeni plecaka. W dni, kiedy panuje duży ruch, ktoś przystaje i pyta ją o Jima, ktoś chce wcisnąć pieniądze, a jeszcze inni uważają, że upadła na głowę. Mary po pracy udziela się charytatywnie, są to głównie noce w tzw. Nocnej Linii, do których zgłosiła się trzy miesiące po tym, jak Jim zaginął. Dziewczyna łudzi się, że pewnego dnia, poprzez tę linię odnajdzie Jima. Wszak to jej pierwsza i największa miłość…. Co takiego właściwie się wydarzyło i czy kiedykolwiek Jim się odnajdzie, dlaczego zniknął? Jedno słowo za dużo to wspaniała powieść obyczajowa, podejmująca trudne tematy i relacje rodzinne czy partnerskie, a jednocześnie zmuszająca czytelnika do refleksji nad mentalnością ludzkiego umysłu i depresji czy chociażby nawet uzależnienia. Jim pochodził z bardzo bogatej rodziny, był da Mary nie tylko pewnego rodzaju drzwiami, które otwierają się na całkiem nowy świat. Pokazał, że może śmiało iść przez życie, a nie przemykać się chyłkiem. Poszerzył jej horyzonty, zachęcał, aby miała coraz większe marzenia. Jednak, to Mary pozostawała bezpieczną przystanią dla nich obojga. Po kilku latach, coś się dzieje w ich związku… Czy jedno słowo wypowiedziane w przypływie emocji, może zaważyć na rozpadzie związku? Ciekawa, poruszająca i zmuszająca do refleksji książka. To historia dwóch osób, pochodzących z dwóch różnych światów. ”Wypasione mieszkanie, nadziana rodzina, zapatrzona w Jima partnerka. Dlaczego więc, u diabła ciężkiego, chłopak zniknął…” Strona wydawnictwa:
Jedno słowo czy gest za dużo i sprawy wymykają się spod kontroli. Wówczas żart już nie jest takim świetnym dowcipem i nie śmieszy. Zostaje również przekroczona granica dobrego smaku i – o czym warto pamiętać – prawa.Przejdź do treściPoznali się trzynaście lat wcześniej w hotelu. Ona organizowała przyjęcia, on był gościem. Ona nieśmiała, on pewny siebie i bogaty. Od początku wiedzieli, że są dla siebie stworzeni. Że ich dusze idealnie do siebie pasują. Jednak po kilku wspólnie spędzonych latach coś zaczyna się psuć. On popada w depresję, z której bardzo trudno mu wyjść. Czuje, że nie zasługuje na taką kobietę jak Mary. Znika bez słowa. Dlatego też od siedmiu lat kobieta czeka na dworcu z napisem „Wróć do domu, Jim.”Jak długo Mary będzie czekać na swojego ukochanego? Czy kobieta poradzi sobie z samotnością?„Powinna była wiedzieć, że to tylko jej pobożne życzenia, to wyobrażanie sobie, że właśnie dzwoni Jim. Ale siedem lat czekania może tak na człowieka podziałać. Osiemdziesiąt cztery miesiące łudzenia się, że to tylko zły sen, dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt pięć dni nadziei, że on wróci wieczorem do domu, i Bóg jeden wie, ile godzin niewysłuchanych modlitw.”Książka pisana jest w dwóch przestrzeniach czasowych. Przed i po zniknięciu Jima. Możemy zobaczyć jak bardzo świat Mary uległ zmianie, jak ją zniszczyło czekanie na niego. Wcześniej spotkamy się z wielką miłością, natomiast później zobaczymy pustkę, smutek, nadzieję i również dwójkę innych bohaterów – przyjaciół Mary – Alice i Kita, którzy mocno angażują się w poszukiwania mężczyzny. Ponieważ niewiedza jest najgorsza. Chociaż może czasem lepiej nie wiedzieć?Jedno słowo za dużo to nie jest zwykła historia miłosna. To opowieść o sile tego uczucia, wytrwałości i nadziei. O relacji dwóch serc, ale i tego pojedynczego, które musi zmierzyć się w pojedynkę z przeciwnościami losu. I o tym, że miłość nie zawsze przygotujcie się na powieść pełną emocji. Akcja powoli przeprowadzi Was przez historię dwójki bohaterów, która gwarantuje łzy wzruszenia i bólu. Nadzieja kiełkuje w sercu do końca powieści. Z całego serca kibicowałam Mary, miałam ochotę ją przytulić i pocieszyć dobrym słowem. Powieść jest głęboka i trudna. Podeszłam do niej bardzo emocjonalnie, a ta roztrzaskała wręcz moje serce. Polecam!Tytuł: Jedno słowo za dużoTytuł oryg.: Ends of The EarthAutor: Abbie GreavesWydawnictwo: MuzaData wydania: 30-06-2021Przekład: Katarzyna BieńkowskaMoja ocena: 7/10
W większości utworów artyści forsują przekonanie, że o miłość trzeba walczyć. Tak to mi się wbiło do głowy, że kiedy ktoś odpuszcza dla dobra siebie samego bądź drugiej strony nie dociera to do mnie. Być może nie znam się na miłości i pewnie gdybym się znała inaczej bym o niej pisała.
Będę cię kochać aż do końca świata...Mary, codziennie od siedmiu lat tuż po skończeniu pracy i aż do późnego wieczora stoi przed jedną z londyńskich stacji kolejowych, trzymając w ręku napis: Wróć do mnie, [...] w supermarkecie, jest także wolontariuszką w lokalnym kryzysowym Telefonie Zaufania. Podczas jednego z dyżurów odbiera, jak jej się zdaje, telefon od swojego Jima. Czy to rzeczywiście on, czy może Mary całkiem traci rozum?Poznali się trzynaście lat wcześniej. Ona śliczna, choć nieśmiała, on bogaty i zabójczo przystojny, para jak z obrazka i historia (z pozoru) jak z romansu. Mary dzięki ukochanemu nabiera pewności siebie, spełnia swoje marzenie o byciu artystką szyje i haftuje niezwykłe mapy, on podkreśla, że Mary jest jego ratunkiem i ostoją. Jednak po paru latach na ich związku pojawiają się rysy z powodu chronicznej depresji Jima. Kiedy Mary w końcu nie wytrzymuje napięcia i wybucha, Jim znika bez śladu. Od tamtej pory codziennie czeka na niego na dworcu, jakby chciała samej sobie udowodnić, że mimo wszystko wciąż jest jego opoką, i że on musi kiedyś do niej wrócić
Informacje o JEDNO SŁOWO ZA DUŻO, ABBIE GREAVES - 12189063725 w archiwum Allegro. Data zakończenia 2023-05-15 - cena 27,10 zł Za dużo o jedno słowo Byłam pewna, że nie wybaczysz Poszliśmy każde inną drogą Chociaż uczucie jeszcze majaczy Obiecałam, ale nie dotrwałam Miałeś wtedy w ręku karabin Nie prosiłeś Choć tak żałowałam Słowo zraniło, lecz nie umiało zabić O jedno słowo za dużo Krążyło między nami całe lata Nasze serca teraz, komu innemu służą Stara miłość Z bukietem frezji na chwilę tutaj wraca Tylko karteczka CIĄGLE PAMIĘTAM Kazała myślom pogrzebać we wspomnieniach Żadna miłość nigdy nie będzie przeklęta Chociaż „Jedno słowo wszystko zmienia” tytuł zapożyczony ale inny nie pasował.... http: szybcia yiiW.